Męski Anal - jak przygotować się do seksu analnego w roli pasywnej

Skondensowany i praktyczny mini przewodnik dla początkujących, którzy chcą dawać dupy bezpiecznie, zdrowo i przyjemnie.

środa, 4 listopada 2009

Prawda o zakochaniu - również Ciebie może to spotkać i nic z tym nie zrobisz

Jeden z najwybitniejszych trenerów rozwoju osobistego na świecie (a na pewno w Polsce), psycholog, twórca genialnych metod NLP i mój znajomy, zdradził kiedyś jeden ze swoich mrocznych sekretów. Miał żonę, w drodze dziecko, gdy nagle pewnego dnia zakochał się po uszy w obcej kobiecie.

Cóż się wtedy stało?

Wielu ludzi odwróciło się od niego. Powiedzieli: "Uczysz nas, jak robić wspaniałe, trwałe związki, jesteś wirtuozem swojego umysłu, serca i ciała. I nagle zakochujesz się w jakiejś Meksykance...?"

Zostali przy nim tylko Ci, którzy kiedyś przeżyli coś podobnego. Oni go rozumieli . Nie logicznie, bo zakochanie z logiką ma tyle wspólnego, co Radio Maryja z uczciwością. Zrozumieli go emocjonalnie i uczuciowo.

Czym właściwie jest zakochanie? Dlaczego nawet najwybitniejsi ludzie, dla których umysł nie ma większych tajemnic, potrafią nagle, spontanicznie się zakochać?

Kiedyś na łamach tego bloga opisałem pewien dualizm: samotność i zakochanie. Że zakochują się ludzie, którzy czują się samotni. I że samotność można poczuć po tym, gdy się w kimś nieszczęśliwie zakochamy.

Dziś już nie jestem pewien, czy ten mechanizm tak działa.

Cofnijmy się 3 tygodnie wstecz. Moje życie było poukładane i bardzo, bardzo spokojne oraz szczęśliwe. Planowałem szkolenie w Warszawie, spokojnie przeglądając internet i czytając książki z radością odkrywałem nowe światy. Spotkania ze znajomymi i przyjaciółmi, knajpy, robienie zakupów. Właściwie niczego mi nie brakowało. Nie odczuwałem praktycznie żadnego niedosytu, żadnej samotności.

A nagle zjawił się on.

Pierwsze spotkanie nic nie zapowiadało. Zobaczyłem go w aucie. Pierwsza myśl była taka, że jest zdecydowanie ładniejszy niż na zdjęciach. Jak my to mówimy - "Oho, nowa dziesiątka", a więc gość, który swoją urodą deklasuje wszystkich pozostałych o poziom niżej.

Spotykałem różnych facetów i praktycznie w urodzie każdego mógłbym znaleźć jakiś mankament, coś, co mógłbym poprawić, gdybym miał takiego Photoshopa w wersji real. W przypadku owego dżentelmana nie zmieniałbym dosłownie nic. Pod względem aparycji - absolutny ideał.

Było z nim jak z twardym narkotykiem. Pierwsza dawka jeszcze nie wszystkich uzależnia. Druga uzależnia już prawie na 100%. I tak się stało. Drugie spotkanie. Tamten sobotni wieczór był po prostu kompletnym odlotem. Nie pamiętam, kiedy wcześniej przeżyłem coś równie ekscytującego, choć przecież obiektywnie nic się nie działo. Oglądaliśmy filmy, było kilka buziaków, przytulanie i parę innych, bardziej intymnych rzeczy.

Zakochanie to narkotyk.

Kiedyś w USA emitowano spoty kampanii przestrzegającej przed zażywaniem metamfetaminy. Był tam dzieciak, który postanowił jej spróbować. Zażył i poczuł haj. A potem dodał, że chciał tylko raz. Na to jego uzależnieni koledzy zaczęli się śmiać. Hasło kampanii brzmiało (podam w oryginale, bo wtedy robi lepsze wrażenie): "Meth. Not even once." ("ani nawet raz" - wolne tłumaczenie).

Ja byłem tym dzieciakiem. Narkotykiem było zakochanie, a on był dilerem.

Bo z narkotykami nie ma polemiki, tak, jak z zakochaniem. Chemia wsiąka w mózg niczym w gąbkę, głęboko modyfikując jego funkcjonowanie. A to z kolei odbija się na zachowaniach, nastrojach, emocjach.

Siedząc wczoraj na ławce zaszytej w mrokach miejskiego parku i przyglądając się szklistymi oczami pierwszym płatkom spadającego śniegu, wiedziałem już, że nic z tego nie wyniknie. On ma swój świat, swoich znajomych, swoje plany. I właściwie cały ten haj, prócz tego, że wstrzyknął mi w krwiobieg wspaniałe hormony, niczego w praktyce nie zmienił.

I zacząłem się zastanawiać nad tym, jak ewoluował mój stosunek do zakochania przez lata.

Kiedyś zakochanie było świętem. Czymś, na co w głębi duszy czekałem. Pragnąłem się zakochać po uszy, zapomnieć o całym świecie. I tak też bywało - z różnymi skutkami.

Potem, gdy oberwałem po uszach i to bardzo mocno, spędzając wiele długich miesięcy z ludźmi, którzy nie byli dla mnie odpowiedni, zakochanie stało się dla mnie niczym zła klątwa. Było jednoznaczne z cierpieniem. Nie chciałem się już zakochiwać w nikim. Chciałem po prostu świętego spokoju.

Następnie wszystko ucichło. Potraktowałem zakochanie jako relikt mrocznej przeszłości. Byłem już niemal absolutnie pewien, że coś takiego nie może mi się już przytrafić. Owszem, mogę się z kimś związać - przebywać z nim, poznawać go i jednocześnie robić z nim coraz więcej neuroasocjacji, które będą mnie przy nim trzymać. Ale nie było w tym odrobiny nawet tamtego szaleństwa, które kiedyś potrafiło mnie ogarnąć.

Pomyślałem, że oto doszedłem ze swoim umysłem do takiego porozumienia, w którym nic mnie już nie zaskoczy. Że spokój ducha będzie można utrzymać w nieskończoność.

Zabawne, prawda?

Szczególnie teraz, gdy wystarczy, że o nim pomyślę, natychmiast moje gruczoły wstrzykują dawkę przyjemnej chemii w moje żyły. Gdy serce z jakiś nieokreślonych powodów zaczyna być szybciej, gdy przez myśl przejdzie mi jego imię.

Teraz widzę, że mogłem mieć do zakochania dowolny stosunek - mogłem go nie znosić albo je uwielbiać. Ale to niczego nie zmieniło. Jak zakochałem się kiedyś, tak i dziś. Zakochania się nie robi - ono przychodzi samo. Możesz z nim walczyć bądź go pożądać - to nie ma znaczenia. Jak ma przyjść, to przyjdzie. A jak nie, to nie.

Kiedyś ktoś na tym blogu, gdy przeżywałem pewne rozterki i je tu opisałem, zwyzywał mnie od miękkich, naiwnych pizd. Człowiek ten miał mnie za cyborga, który kontroluje wszystko, co dzieje się w nim oraz otoczeniu. I przemycał ukradkiem swoją definicję zakochania - że jest ono objawem słabości, uległości. Że człowiek silny nie zakochuje się, umie się oprzeć temu uczuciu.

Jednak czy to prawda?

A może jest zupełnie na odwrót? Może nieustanne bronienie się przed zakochaniem i budowanie wokół siebie emocjonalnej, chłodnej twierdzy jest właśnie objawem strachu i słabości? Coś w tym jest, prawda? Gość gra kozaka, mówi, że jest twardy, ale to tylko maska, bo w środku jest wrażliwy i kochający - jak każdy z nas, gdy nie mamy historii. Aby się zakochać w kimś, trzeba mieć ogromną odwagę. Odwagę, by spojrzeć cierpieniu w oczy i powiedzieć sobie: dam radę.

Z zakochaniem, jak ze sraczką, nie ma polemiki. To jest jak reakcja fizjologiczna.

Nie zapobiegniesz temu, choćbyś uciekł na kraniec świata. Nie zrobisz uniku, nie pomoże Ci znajomość żadnej cudownej techniki. Kiedyś myślałem, że mogę to okiełznać. Ale to tak, jakbyś chciał okiełznać ocean. Po prostu trzeba płynąć na fali. Nawet, gdy trwa sztorm. A może szczególnie wtedy.

Lew Tołstoj mówił, że prawdziwie kochamy, gdy nie wiemy dlaczego. Coś w tym jest, bo nigdy chyba nie dojdę prawdy, dlaczego akurat on. Dlaczego akurat teraz. Dlaczego to się tak kończy. Serce ma swoje racje, których rozum nie zna - jak pisał Pascal.

Mój znajomy napisał mi wczoraj bardzo mądre słowa. "Kochaj, cierp, płacz... ale żyj." Gdzieś w głębi w magiczny sposób podniosło mnie to na duchu. Życie chcielibyśmy malować tylko tęczowymi, ciepłymi barwami, ale akurat teraz dostałem tylko mroczne farby. Rozwodniłem je swoimi łzami i teraz - tak sobie obiecałem - namaluję nimi coś pięknego.

Przecież nawet smutnymi brązami i chłodnymi szarościami można namalować głęboki, wspaniały i zachwycający obraz, prawda?

Walka nie ma sensu.

Nie ma sensu walczyć o niego, bo do zakochania nie da się nikogo przekonać. Nie ma sensu walczyć z sobą i swoimi myślami. Niech przejdą. Habituacja, a więc przyzwyczajanie się - cichy morderca związków - tutaj okazuje się błogosławieństwem.

Poczekam, mam czas. Fakt, że ten stan minie za jakiś czas, jest zarazem szczęśliwy i smutny. Szczęśliwy, bo wrócę do normy. Smutny, bo... wrócę do normy...

Mój umysł upojony chemią szepcze mi do ucha szaleństwa, że nigdy już nikogo takiego nie spotkam. Że on jest mi potrzebny, bym był szczęśliwy. Ta racjonalna część mnie podważa te myśli - oczywiście, że to bzdury. On nie jest mi potrzebny, żyłem bez niego tyle lat. I pewnie wcześnie czy później spotkam znów kogoś, na widok kogo moja reakcja będzie podobna. Tylko świadomość niedorzeczności tych podszeptów niczego nie zmienia. Ja to czuję całym sobą. Każda komórka mojego ciała jest zakochana i myśli o nim.

I co teraz?

Mam płakać nad sobą i swoim smutnym losem? Czy to coś zmieni? Czy mam sobie opowiadać smutne bajeczki, jaki to jestem naiwny i co ja sobie w ogóle wyobrażałem...? I robić z siebie ofiarę losu...?

A może mam ubrać maskę pseudosiły, jaki to ja jestem mocny i jaki to ze mnie Terminator, że mam go w dupie i niech spada na drzewo, skoro mnie nie chce...? Nie mam go w dupie i nie chcę, żeby gdziekolwiek spadał.

Takie maski nic już nie zmienią i byłaby to tylko manifestacja ego, które żyje swoimi historiami.

Gdy dziś o poranku obudziłem się, moje tożsamości wciąż spały. I nie było dialogów, była w głowie cisza. I to cudowne uczucie, które mnie wypełniało, było takie doskonałe...

Zrozumiałem, że zakochanie samo w sobie jest cudowne. To historie, którymi je oplatamy, zazwyczaj są smutne i stresujące.

Historie, że "jestem beznadziejny, naiwny", że "nikt mnie nie chce", "nie jestem wart miłości" i takie tam. Albo to udawane, sztuczne i nieprawdziwe "mam go w dupie". Hehe, jasssne. Sam rozumiesz, bo pewnie nieraz to przeżywałeś.

Zakochanie nie jest objawem słabości, samotności czy desperacji. Wiem czym na pewno nie jest. Ale czym kurwa jest? Nie mam pojęcia.

To wciąż wielka tajemnica Wszechświata.

Tak czy inaczej, jestem wdzięczny, że to się stało. Ileż pokory nabrałem, ileż czystego piękna mogłem się naoglądać - brak słów, by to opisać. Dziękuję.

"Kto już nie kocha i nie błądzi, to niech się da pogrzebać."
- Anonimowy

5 komentarzy:

  1. Podzielam - ale czy aby warto ?

    OdpowiedzUsuń
  2. To pytanie do Ciebie, nie do mnie. Warto?

    OdpowiedzUsuń
  3. Szekspir pisał : "Głupcem jest ten, który za minutę szczęścia kupuje tydzień rozpaczy", biorąc pod uwagę tę perspektywę boję się, iż nie było warto. Czy faktycznie parę chwil nieziemskiego szczęścia jest warte tych miesięcy cierpienia..?

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie musi być żadnego cierpienia. Przeczytaj najnowszy post i korzystaj.

    OdpowiedzUsuń
  5. dziwne to tak do obcej osoby odczuwać takie uczucie.Jednak wierzę że osoby mają zapisane w rysach twarzy(może i zapachu feromonów) coś co nam mówi że to ten , na co czekasz startuj do niego zanim zniknie lub zanim ktoś wystartuje przed tobą! Zakochanie jest zdrowe ,przedłuża życie ,mniej chorujemy ,mamy większą odporność.Odwrotnie mają ludzie samotni. Przez długi czas tłumiłem w sobie instynkt poszukiwania ,myślałem że to tylko chemia.Ja, raczej monogamiczny, przerażająco boję się że stracę głowę dla kogoś i ktoś mnie za jakiś czas zostawi.Drżę z obawy.Jednak z racji przywilejów zdrowotnych zdecydowałem się uruchomić instynkt poszukiwania.Robię to dla zdrowia:)(choć pewnie to wymówka i ta potrzeba od środka eksploduje) W sercu mym nieograniczone pokłady miłości i czekam aż kogoś obdarzę swoją miłością... na wieki wieków

    OdpowiedzUsuń

KOMENTARZE SĄ ŚCIŚLE MODEROWANE. Obowiązują proste zasady: bądź miły, pomocny i konstruktywny. Rozmawiaj na temat. ZERO homofobii, hejtu, ogłoszeń towarzyskich i fejk newsów. Akceptujesz REGULAMIN :*

TOP 10 miesiąca