Jeśli masz ok. 20 lat - to zapewne powiesz bez zawahania, że tak. Przecież nasze umysły od małego są karmione romantycznymi wizjami budowania gniazdka ze swoją miłością. Jednak ci starsi powiedzą Ci, że to upudrowane wyobrażanie ze śniadaniem w łóżku gratis (Boże, kiedy ja się go doczekam w końcu? :) ) czasem niestety przeradza się w coś niemiłego.
Albo nawet koszmar.
Czy więc wspólne zamieszkanie z partnerem jest ZAWSZE dobrym rozwiązaniem? Poznaj argumenty ZA i PRZECIW.
ZA:
Przy dobrym zgraniu charakterów - wspólne życie jest łatwiejsze. Razem znosicie sukcesy i porażki, pomagacie sobie wzajemnie w codziennych obowiązkach (np. gotowaniu obiadów czy sprzątaniu). Co dwie głowy to nie jedna, prawda?
Poza tym w przypadku choroby czy problemów finansowych - zawsze razem raźnej i łatwiej, prawda? Poczucie życiowej stabilizacji i bezpieczeństwa na pewno jest wyższe w przypadku, gdy mieszkacie razem.
Szansa, że partner Cię zdradzi (albo Ty jego) też jest mniejsza - w końcu siedząc w jednym domu, łatwiej kontrolujecie, gdzie jest i co robi druga strona.
Co więcej - szansa, że się rozstaniecie, też znacząco maleje. Wprowadzić się do kogoś jest łatwo. Wyprowadzić już nie.
PRZECIW:
Badania pokazują, że już po roku wspólnego uprawiania seksu, do łóżka pary zakrada się trzeci element - nuda. Oczywiście wspólne zamieszkanie temu procesowi mocno sprzyja - bo jak macie wspólne łóżko, to i seksów więcej.
Zresztą sprawa nie tyczy się tylko łóżka - rutyna może zakraść się w obręb całego życia. Powtarzalne nawyki, rytuały itd. Wszystko to sprawia, że łatwo się przyzwyczajamy.
Jeśli obaj jesteście introwertykami (albo tylko jeden z was) - może pojawić się zgrzyt. Introwertycy potrzebują swoich "nisz regeneracyjnych" znacznie częściej - szukają odizolowania się od otoczenia i pobycia w samotności, by odpocząć od nadmiaru bodźców.
Wspólne mieszkanie nie ułatwia bycia samemu. Nawet, jak macie osobne pokoje - to i tak w każdej chwili ktoś może wparować, co jest czasem uciążliwą myślą. Gdy na przykład chcesz pomedytować.
W polskich warunkach mieszkaniowych bardzo trudno o większe lokum. To wszystko sprawia, że prawdopodobnie będziecie sobie nieco siedzieć na głowach. Pal licho, jeśli to będzie wyglądać jak na powyższym obrazku. Ale co, jeśli nie?
W przypadku niezgodności charakterów - częste zgrzyty nie ułatwiają codziennego życia. On nie umył kubka a Ty zostawiłeś skarpetki na łóżku. Może być nieprzyjemnie - i dokąd tu uciec?
Wspólne zamieszkanie sprawia też, że partner staje się trofeum.
Często pary przestają się o siebie starać wzajemnie - sprowadzając swoją obecność do powietrza, elementu zawsze obecnego i niemal niewidocznego. Partner przestaje być czymś niezwykłym.
To zjawisko nazywa się habituacją i polega na tym, że często pojawiające się bodźce nam powszednieją i nie reagujemy na nie.
Jak na złość, habituacji nie ulegają tylko te najbardziej denerwujące nawyki partnera - mlaskanie przy kolacji czy durny śmiech podczas reklam :)
Poza tym wkrada się myśl:
"On tu jest i będzie zawsze" - Czy to prawda? Jakie skutki niesie ze sobą takie myślenie? Nietrudno przewidzieć.
A myślenie to przecież tak łatwo wchodzi nam w krew.
Badania pokazują, że gdy przywykamy do głosu partnera - staje się on dla nas obojętny emocjonalnie. Po prostu wyłączają nam się pewne obszary mózgu - które podczas percepcji mózgu nowej osoby ciągle są aktywne...
Ma to oczywiście swoje plusy - ale też minusy. Gdy partner gdera - to może lepiej go nie słyszeć. Gorzej, gdy chłopak jest okej i próbuje Cię podniecić...
To smutne, ale jeśli nie zadba się o pewne romantyczne nawyki - związkowi zostaje już tylko element przywiązania (dość mało ekscytujący, prawda?).
Bo element seksu i zakochania wyparował. Sory, takie mamy mózgi...
Nawet taki widok może przestać jarać - jak się ma go na co dzień, przez 365 dni w roku na wyciągnięcie kutasa...
***
I co tu Panowie począć? Mieszkać razem? Czy nie mieszkać? Jak jest lepiej wg Was? Czekam na Wasze opinie, historie, przemyślenia.
Jasne, że zamieszkać razem. Nie bać się, a przynajmniej spróbować - nie od razu oczywiście, bo to byłoby nierozsądne. Jak już się jest z kimś bliskim sercu mocno związanym to wspólne mieszkanie pieczętuje związek. Z moim pierwszym facetem zamieszkałem jak miałem 21 lat. Mieszkaliśmy razem przez ponad 5 lat w kilku miejscach. Wiadomo, były plusy i minusy wspólnego mieszkania. Związek się rozpadł, każdy poszedł w swoją stronę. Teraz mam 28 lat, mam wspaniałego faceta i też od niedawna zamieszkaliśmy razem. Dogadujemy się póki co świetnie. To chyba kwestia dobrego podejścia do sprawy. W końcu jak się kogoś kocha to chce się z nim być możliwie blisko.
OdpowiedzUsuńZależy oczywiście kto w jakim przedziale wiekowym jest i z jakim statusem zawodowym. Studenci, życie raczej na wesoło biorą, to znaczy owszem, płaci się rachunki, itp. Ale z obserwacji widziałem, że to jest takie trochę życie bajka, jakby lekko odrealnione. W przypadku dwóch dorosłych facetów, pracujących już, utrzymujących się zawodowo, życie wygląda już inaczej. W moim przypadku początek wspólnego zamieszkania to był koszmar, mój Małżer żył w swojej skorupie i nie dopuszczał nikogo, by nie zburzyć muru, jakim się otoczył, a moje pojawienie się zaczęło ten mur burzyć (jego dawne życie, sporo negatywnych emocji wyniesionych z dzieciństwa przyczyniły się do jego postawy). Zgrzyty to mało powiedziane, to był raczej terror psychiczny do tego stopnia, że pewnego dnia, kiedy on był w pracy, ja nie wytrzymałem, spakowałem się i wyprowadziłem (wojny były o wszystko, o każą pierdołę, o pozostawione rano talerze w zlewie, o spóźnienie, o rozmowę z kimś tam...) Był wcześniejsze próby rozmowy, ale spełzły na niczym. Więc uciekłem, nie tyle z tchórzostwa, ale po pół roku takiego dręczenia psychicznego i nerwowego nie miałem siły dalej tego ciągnąć. Dawne wesołe JA zamieniło się w kłębek nerwów. On się potem też wyprowadził stamtąd, znalazł coś tańszego, zamieszkał w kawalerce z naszym kocurkiem. Historia w sumie dalej się rozciąga, ale nie wchodząc w szczegóły, dopiero, gdy mnie stracił, zobaczył co miał i postarał się mnie odzyskać, bym wrócił do niego i mieszkał z nimi, na początku po prostu mieszkał z nim i z kocurem. I to był moment przełomowy, od tamtej pory tak naprawdę zaczęliśmy być ze sobą, mieszkać i być i cieszyć się sobą. I na nowo poznając siebie, swoje ciała, zachowania podczas seksu, i inne zwyczajne, codzienne rzeczy. Fakt, czasem był jakieś zgrzyty, ale obaj mieliśmy nauczkę, a Małżer największą, nie chcieliśmy powrotu ulicy "W", jak nazwaliśmy całą tamtą sytuację na poprzednim mieszkaniu. Teraz, po 6 latach razem, stwierdzam, że miłość kwitnie, obowiązkami domowymi się dzielimy. No i oczywiście mniej wydajemy na kosmetyki :D Uff, trochę dużo tego wyszło, a miało być krótko, zwięźle i na temat ^^
OdpowiedzUsuń