Myślę, że po długich mentalnych poszukiwaniach, znalazłem odpowiedź na to, czym jest nadzieja i dlaczego tak bardzo się do niej - podobnie jak wielu innych ludzi - przywiązałem.
Gdy spotykasz kogoś, kto wpada Ci w oko, czujesz, że chcesz więcej. Budzisz wtedy w sobie ciepłe, wyjątkowe uczucia i chciałbyś je wyrazić. Czasem bywa tak, że osoba, względem której te uczucia uruchamiasz, trzyma Cię na dystans - by nie robić złudnych nadziei.
Nikt z zewnątrz nie może nikomu robić nadziei. Tylko my sami ją robimy.
Nadzieja to umysłowa pigułka przeciwbólowa. W głowie tworzysz film, z którego wynika, że wszystko może ułożyć się dobrze. Ale wiesz, że ta umysłowa superprodukcja jest poza Twoim zasięgiem. Że tylko ten ktoś mógłby przyjść, przytulić, pocałować i powiedzieć coś czułego na ucho, by obraz miłosnej rozkoszy przybliżył się i był w zasięgu ręki.
Nadzieja jest dobra na krótką metę. Opłaca się w nią inwestować, gdy scenariusz Twojego życia może potoczyć się różnie a Ty wciąż nie masz podstaw, by wiedzieć, co nastąpi. Wtedy nadzieja podtrzymuje na duchu, pokazuje kierunek i dodaje energii do działania.
Niestety - wielu ludzi potrafi żyć złudnymi nadziejami całymi miesiącami a nawet latami. Nawet pomimo oczywistych faktów, które mówią, że nic z tego nie będzie, że się nie uda.
I tu, małymi krokami, powoli dochodzimy do sedna sprawy. Czym jest nadzieja?
Nadzieja to brak akceptacji stanu obecnego.
Gdybyś absolutnie i bezwarunkowo akceptował to, co jest tu i teraz i takie, jakie jest - nie potrzebowałbyś nadziei już nigdy. Po prostu wiesz, że cokolwiek się dzieje - akceptujesz to i przechodzisz z tym do porządku dziennego. Wtedy nadzieja staje się kompletnie bezużyteczna. Podobnie jak walka o cokolwiek.
Dziś, patrząc w czyjeś piękne oczy, pojąłem to wszystko i chyba znacznie więcej. Dawno nie spotkałem kogoś takiego, jak on. Kogoś, kto ma w sobie tyle ciepła, które czuć było w jego pocałunkach. Nie wiem, czy choć część tego ciepła jest mi przeznaczone, choć mam podstawy, by sądzić, że... że może nie tak...
Dlatego też, zamykając drzwi jego jakże wielkiego super auta, i czując na plecach zimy powiew wiatru, gdzieś tam w głębi począłem szukać. Szukać źródła akceptacji tego, co jest. Tego, że dziś w nocy znów będę sam, że obejmę poduszkę do snu i zatopię się w samotnym śnie. Wierząc, że w każdej sekundzie spędzonej z nim, gdzieś pod pozorem zwyczajności, kryje się magia i piękno, które pomimo upływu czasu na zawsze już pozostanie w mojej głowie.
Nie poszedłem wprost do domu, jak zwykle.
Położyłem się na ławce na pustym, mrocznym podwórku ukrytym między blokami i patrząc w gwiazdy poczułem się zatrważająco samotnie objęty przez Wszechświat. Oto bowiem mam koncept, który oferowali mędrcy od pokoleń. Koncept, który mówi, że bezwarunkowa akceptacja jest kluczem do szczęścia. Koncept, do bycia którym dopiero dojrzewam.
Czasem boleśnie.
Nie możemy czasem zaakceptować tego, co jest, więc robimy sobie nadzieję, że będzie inaczej.
I pytam w tej chwili swojego umysłu, czy po raz kolejny zażyć pigułkę o nazwie "nadzieja", która uśmieży cierpienie na jakiś czas, czy może po prostu zaakceptować bezwarunkowo. Wszystko. Na zawsze.
Chyba odpowiedź jest jasna.
U mnie to się nazywa "zmiana na lepsze", tylko u mnie one trwają dłużej niż chwila. M. 8)
OdpowiedzUsuńdobrze ujete :) ale nadziej zazwyczaj pojawia się przed i po uczuciem :)
OdpowiedzUsuń